Nie samymi książkami człowiek żyje: lata 70.-80. to złota era horroru także w kinie. Obrodziła ona kultowymi dziś klasykami, zuchwałymi atakami wszystkiego, co się rusza, na ludzi i galerią wspaniałych filmowych plakatów, cieszących oko w stopniu nie mniejszym niż słynne paperbackowe okładki. Dziś przypominamy jeden z takich klasyków.
Początek lat siedemdziesiątych. Twórcy horrorów przestają straszyć promieniowaniem atomowym i włączają się w dyskurs na temat zagrożeń wynikających z wcześniej ignorowanej, a teraz przybierającej coraz bardziej niepokojące rozmiary dewastacji środowiska naturalnego. Czym się ono skończy? – zapytują coraz bardziej zaniepokojeni twórcy. Z pewnością zatruciem planety, przeludnieniem i wytrzebieniem znacznej ilości fauny i flory – podpowiada rachunek wyobraźni. Czy nasz gatunek okaże się na tyle odpowiedzialny, by nie dopuścić do realizacji tak czarnego scenariusza? Przy rozpasanej ludzkiej chciwości i nawyku do cywilizacyjnych wygód – bardzo wątpliwe. Nie ma innej drogi, powiadają horrorowi sztukmistrze: sama natura będzie musiała powstrzymać ludzkość, prewencyjnie niszcząc człowieka zanim on zniszczy ją!
Jednakże homo sapiens to mistrz technologii, strategii i planowania – jak go przechytrzyć? Otóż natura już wcześniej zabezpieczyła się na taką okoliczność tworząc istoty, których mózgi są co najmniej „równie dobre jak nasze”: żaby. To właśnie one są tytułowymi bohaterami filmu, który w 1972 roku doniośle zainicjował cały nurt horroru ekologicznego w kinie amerykańskim. Sprawił, że łono natury przestało budzić w widzach nadzieję na odprężający piknik, a zaczęło zionąć grozą powolnej, straszliwej śmierci, z którą spotkają się wszyscy niemal bohaterowie Żab, a w niedalekiej przyszłości – protagoniści Dnia zwierząt (1977) Girdlera oraz Długiego weekendu (1978) Egglestona.
Pickett Smith, fotograf-ekolog, udaje się 4 lipca na bagna Luizjany aby udokumentować niewyjaśniony pomór miejscowej fauny. Podczas sesji fotograficznej dochodzi do wypadku; łódź Smitha zostaje potrącona przez motorówkę kierowaną przez mającą już nieco w czubie parę młokosów. Okazuje się, że ich wybryki na wodzie to dopiero preludium do mającej się odbyć japiszońskiej imprezy: przyjęcia z okazji urodzin milionera Jasona Crocketta, na które sprawcy wypadku zapraszają także Smitha. W rezydencji zrzędliwego bogacza poznajemy przyczynę katastrofy ekologicznej, która przyciągnęła tu ciekawskiego fotografa. Otóż nie kto inny jak Crockett, nie mogąc znieść widoku i rechotu bagiennych żab, świadomie doprowadził do zanieczyszczenia terenu. Ani on, ani nikt z gości nie przypuszcza, jak okrutnym urodzinowym prezentem postanowiła odwdzięczyć mu się Natura. Z początku tylko irytująca, z czasem zaś coraz bardziej niepokojąca wszechobecność rechoczących żab, okaże się zwiastunem najkoszmarniejszej doby w ich żałosnym, opływającym w jałowe luksusy życiu.
W pierwszej połowie filmu McCowan subtelnie wprowadza nas w atmosferę niepokoju. Usypia naszą czujność ukazując mało zajmujące szczegóły egzystencji uczestników nudnego przyjęcia, a jednocześnie dokłada wszelkich starań, aby zbudować aurę grozy wokół licznie występujących w okolicy żab i ropuch. Zimne, pełne spokoju oczy płazów, w obiektywie operatora Mario Tosiego (Carrie) zamieniają się w bezlitosne spojrzenia wyroczni, wieszczących nam wszystkim ponury koniec. Jak się okaże, żaby będą pełnić w tej opowieści nie tylko rolę surowych sędziów, ale też precyzyjnych strategów kierujących akcją odwetową Matki Natury przeciwko ludziom.
Bowiem wbrew temu, co obiecuje oryginalny plakat filmu, nie uświadczymy tu widoku monstrualnych żab wielkości betoniarek, połykających ludzi w całości. Ujrzymy natomiast całą galerię pomysłowych sekwencji animal attack, które umilą nam oglądanie drugiej połowy filmu (choć jeszcze w pierwszej przejdzie nas spazmatyczny dreszcz na widok zdeformowanych zwłok jednego z zaproszonych gości, pokąsanego przez jadowite węże). Później będzie już tylko lepiej: uczestnicy przyjęcia będą ginąć jeden za drugim, a to od jadu pająków, a to od oparów żrącej substancji, rozlanej w szklarni przez podstępne jaszczurki, a to w paszczach aligatorów. Nieustannie obserwowani i atakowani przez wszystko, co żywe, od bezkręgowców po ptaki, w wilgotnej, lepkiej i złowieszczej atmosferze luizjańskich mokradeł.
Tym, co wynosi Żaby ponad przeciętność, a nawet czyni ten film swoistym arcydziełem horroru animalistycznego, są nie tylko ciekawie zainscenizowane akty agresji rozmaitych zwierząt (kręcone przeważnie z udziałem żywych stworzeń). McCowanowi, przy całej bzdurności założeń fabularnych, udało się wykreować w wielu scenach absolutnie oryginalny nastrój, który uda się odtworzyć w przyszłości nielicznym reżyserom (najbardziej chyba Egglestonowi we wspomnianym już australijskim Long Weekend). Otóż natura w tym filmie nie tylko jest obok bohaterów, nie tylko ich otacza, ale zdaje się zionąć do nich (a także do nas, jako ich współplemieńców) autentyczną i namacalną nienawiścią, która bije ze skąpanych w zieleni kadrów. Dotyczy to zwłaszcza luizjańskiej fauny, świetnie sfotografowanej i sprawiającej nieodmiennie groźne wrażenie zarówno wtedy, kiedy w kadrze pojawia się niebezpieczny wąż-grzechotnik, jak i „poczciwa” ropucha bądź jaszczurka.
Owszem, nie w każdym aspekcie Żaby sięgają ideału. Dialogi niekiedy rozbrajają swą naiwnością, akcja w pierwszej połowie zawiązuje się dość niemrawo, tu i ówdzie widać warsztatowe niedoróbki. Lecz solidne nagromadzenie akcji w drugiej części, obecność zdumiewających sekwencji o niemal surrealistycznym charakterze (wyczyny jaszczurek w szklarni trzeba po prostu zobaczyć!) i nasycone klimatem zdjęcia bagiennych plenerów rekompensują te mankamenty z nawiązką. Film McCowana jest jednym najbardziej niedocenionych horrorów, ale tym bardziej wypada go poznać: to prawdziwa perła, w swoim czasie niesłusznie rzucona przez krytykę przed wieprze.